Numer marcowy 2025
W tym wydaniu m.in. przygotowaliśmy dla Was wprowadzenie w Wielki Post, umieściliśmy plan rekolekcji parafialnych oraz artykuły, które mogą otworzyć nas na sprawy duchowe i wartości Boże: o św. Józefie, o modlitwie przebłagalnej, o aborcji. Tradycyjnie aktualny numer zawiera wiele wspomnień, cykli artykułów oraz wywiad.
Do „Echa Tenczyna” tym razem dołączyliśmy dodatkowo ulotkę o duchowej adopcji. To zaproszenie skierowane do wszystkich Czytelników i nie tylko, by jak najwięcej z nas podjęło modlitwę za dzieci nienarodzone. Deklarację będzie można złożyć 25 marca podczas mszy świętych w uroczystość Zwiastowania NMP. Informujemy również, że aktualny numer gazetki został wydrukowany w drukarni.
Życzymy miłej lektury!
Z archiwum
Echo Tenczyna, Czerwiec 2018 r.
Świadectwo br. Roberta Wieczorka

Moi Drodzy! W tym roku obchodzę jubileusz dwudziestu pięciu lat kapłaństwa. Stąd też pragnę się z Wami podzielić świadectwem o tym, że powołanie nie bierze się znikąd. Jest zakorzenione tam, skąd człowiek pochodzi i gdzie ma swe korzenie.
Wyrosłem w rodzinie, w której niedziela i świętowanie były naturalnie związane z naszym chrześcijaństwem. Bóg i religia, modlitwa i wybory życiowe w świetle moralności, to był zwykły nam klimat. Rodzice nie musieli się wiele trudzić z tłumaczeniem przykazań, bo sami starali się nimi żyć i ich przykład był najprostszą katechezą. Wraz z upływem lat Eucharystia stawała się naszym chlebem powszednim. Dziękuję moim najbliższym za ten sposób życia tak normalnie oscylujący wokół Boga, za to zaszczepienie mnie w winorośli Jezusa. Przeciwnie do trendu wśród wielu młodych, ja nigdy nie myślałem by oddalać się od Kościoła, bo po co? To, że przez parę lat byłem ministrantem i lektorem przybliżyło mnie do Boga i jeszcze bardziej oswoiło z tym, co się dzieje wokół ołtarza. Znać księży z nazwiska i imienia, miewać z nimi bezpośredni kontakt – nie tylko po kolędzie – poprosić o odprawienie Mszy św., to było coś normalnego. Miałem dobrych katechetów – zwłaszcza przemęczony, oddany Kościołowi ks. Jerzy pozostawił w mej pamięci niezapomniane wspomnienie.
Wraz z pójściem do technikum weterynaryjnego w Nowym Targu i mieszkając w internacie, zacząłem prowadzić quasi-dorosłe życie. W praktyce nikt mnie nie kontrolował. To ode mnie zależało, co zrobię ze swym życiem. Połapałem się też dość szybko, że wraz z nurtem kolegów i otoczenia zaczynam odpływać na manowce. Dziewczyna, na której mi wtedy więcej niż zależało, dała mi też do zrozumienia, że muszę ze sobą coś zrobić. Znalazł się wtedy ktoś mądry, który wyczulonemu na opinię kolegów nastolatkowi powiedział: Tylko zdechłe ryby płyną z prądem.
Pojąłem to jako wyzwanie – okazję do odpowiedzialności za siebie, do autodyscypliny. Pomogły mi w tym najpierw przynależność do harcerstwa, a potem do grupy apostolskiej, gdzie doszedł aspekt duchowy: życia sakramentami i pracy nad sobą. W mej szesnastoletniej głowie przeprowadziłem takie rozumowanie: Życie mam jedno i głupio byłoby je zmarnować. Trzeba się w nim oprzeć na czymś trwałym i sprawdzonym. Me zamiłowanie do historii wskazało mi na ponadczasowość religii i wiekową mądrość chrześcijaństwa. Powiedziałem sobie: Ludzie od wieków umierali szczęśliwi, gdy brali Boga za cel. To mnie pchnęło do wyboru chrześcijaństwa jako sposobu na życie – nie tylko jako tradycji, w której się wychowałem. A ten wybór nie był bynajmniej tak ewidentny w czasach komunizmu.
Zacząłem systematycznie się spowiadać i przystępo- wać do Komunii, również w ciągu tygodnia. I zajarzyło – zobaczyłem, że to działa! Autentycznie życie z Bogiem, modlitwa i czytanie Biblii przynosiło we mnie trwałe owoce. Modliłem się do Boga o prawdziwą miłość – do siedemnastego roku życia miałem jasno sprecyzowane plany: zostać weterynarzem, ożenić się z Polką i mieszkać w Polsce – tej szarej i bez perspektyw, ale takiej kochanej. A Bóg odpowiedział mi szczodrym gestem, i to z nadmiarem. Otworzył mnie na większą jeszcze miłość, taką jaką On sam jest.
Pragnąc odnaleźć nieco wyciszenia, skorzystałem z oferty wyjazdu na dni skupienia do jakichś kapucynów. Wiedziałem tylko, że jadę do zakonników. W Sędziszowie, w klasztorze nowicjackim, gdzie spotkałem się z brodatymi, brązowymi braćmi spędziłem trzy najdłuższe i najpełniejsze dni w moim życiu. Wyjeżdżając stamtąd, pozostało mi jedno klarowne wrażenie: jeżeli ktoś idzie do zakonu czy na księdza, to nie jest to głupie. Potem przez kolejne dwa lata w sercu kołatała mi się coraz mocnej myśl: A czemu nie ty? Zdając maturę, prze- chodziłem podwójny egzamin: ten szkolny oraz drugi – z fundamentalnych decyzji w życiu. Wtedy wybrałem mię- dzy dwoma dobrami: życiem rodzinnym i zakonnym. Tak już jest: na tej ziemi nie można nam mieć wszystkie- go – jesteśmy zmuszeni wybierać (też między dobrym a lepszym), nieustannie porządkować hierarchię wartości i priorytetów.
Dla mnie poznanie Braci Mniejszych Kapucynów to był strzał w dziesiątkę. Ksiądz Julian Bożek proboszcz mej rodzinnej parafii w Krzeszowicach pytał mnie uprzejmie przy wypisywaniu opinii: A czemu nie do seminarium diecezjalnego (jak mój starszy brat Krzysiek)? – Nie, bo chcę być zakonnikiem… Każdy ma swoją niezależną drogę powołania. My z bratem nie mieliśmy raczej wpływu na siebie – każdy poszedł po swojemu za Jezusem. Czemu nie przyszedłeś do nas? – pytali mnie kiedyś karmelici, dowiadując się, że wychowałem się o parę kroków od ich klasztoru w Czernej. – Nie, bo zanim dotarłem do waszego eremu w lesie, spotkałem św. Franciszka… Miałem jasną wizję: chcę być bratem mniejszym. Bardzo mi przypadła do serca Franciszkowa idea życia w prostocie i radosnej pokucie.
Gdy przedstawiłem me papiery o. Jerzemu, Prowincjałowi na Loretańskiej w Krakowie, stwierdził: Idziesz na kleryka, skoro masz maturę… I tu muszę Was uprzedzić, że to wcale nie było dla mnie takie ewidentne. Chciałem bym prostym bratem, żyć w klasztorze, studia mogły być ciekawe, ale trudno mi było wyobrazić siebie jako kapłana.
Nowicjat był rokiem nowego sposobu życia w modlitwie i pracy – okres super rekolekcji i prawdy o sobie samym, jaki stworzyć może jedynie aura klasztoru. Tam też poznałem osobę o. Damiana – misjonarza z Gwatemali, który po dwudziestu latach pracy na misjach przebywał tam na roku sabatycznym. Ta ascetyczna postać, z przedwcześnie posiwiałą długą brodą, wywarła na mnie mocne wrażenie. Kończąc nowicjat, decydowałem się w seminarium na naukę francuskiego, bo w tym czasie właśnie kapucyni z Krakowa zaczynali pracę na misjach w Republice Centralnej Afryki. Moje podwójne powołanie zakonnika i misjonarza wykrystalizowało się więc szybko.
Mimo że byłem klerykiem, do mego kapłaństwa nie byłem wciąż przekonany. Pamiętam jednak rekolekcje, w jakich zmagałem się z tą kwestią, bo życie prostego brata zakonnego bardzo mi odpowiadało. Przyznam się, że święcenia widziałem jako formę splendoru, swego rodzaju awans. I wtedy mądry spowiednik podał mi do zrozumienia dwie prawdy: Jezus – Najwyższy Kapłan – był sługą Boga i ludzi – za Nim idź, a nie za zewnętrznymi pozorami. Oraz drugie: chcesz być misjonarzem? A w Afryce brakuje kapłanów! Skoro Bóg dał Ci zdolności do ukończenia studiów wymaganych do tej posługi, to czy masz prawo Mu odmówić? I to mnie przełamało.
To, że dziś jestem od 25 lat kapłanem wiąże się więc nierozerwalnie z moim powołaniem misyjnym. Nie wyobrażam sobie żyć inaczej jak być bratem mniejszym posługującym jako kapłan na misjach. Popatrzcie, co Bóg zrobił z moim życiem: ja, który tak kocham ten kraj i nie wyobrażałem sobie inaczej, jak tylko żyć w Polsce – teraz od prawie ćwierć wieku żyję i pracuję w sercu kontynentu afrykańskiego. Na parafii w Tenczynie spędziłem rok jako diakon i kolejny jako nowo wyświęcony prezbiter, a resztę mego życia kapłańskiego w RCA (wyjąwszy dwa lata studium arabskiego w Kairze, ale to też Afryka).
Tenczyn jest moją jedyną placówką w Polsce na jakiej pracowałem – pierwsza miłość nie rdzewieje… Owych dwóch lat inicjacji duszpasterskiej nie mógłbym nigdy zapomnieć. Stąd też chowam w pamięci kilka wspomnień związanych z misjami.
Jeszcze jako szesnastolatek uczestniczyłem tu w rekolekcjach powołaniowych w 1983. Na uboczce mieliśmy spotkanie z br. Tadeuszem, który przywiózł do nas trzech gości: definitora generalnego br. Pacyfika Dydycza (późniejszego biskupa w Drohiczynie) z włoskimi kapucynami, misjonarzami w RCA – biskupem Armando (dopiero w tym roku został zastąpiony przez nowego biskupa ks. Mirka Gucwę, misjonarza z Tarnowa) i br. Valentino (do dzisiaj jest ze mną na misjach). Przyjechali do Polski, by nawiązać kontakt do współpracy z Polakami – nie była to więc bezowocna podróż.
Podczas naszego miesięcznego postulatu w Tenczynie przypadło nam żegnać wyjeżdżającego na misje rodaka, ks. Franciszka Filipca. Spotykam się z nim czasem u niego w Atok w Kamerunie.
W końcu to tu, w Tenczynie, otrzymałem 4.09.1994 roku mój krzyż misyjny. Zawsze wracam tu chętnie, jak do matecznika. Choćby na parę godzin, ale staram się tu być, by zaczerpnąć na nowo górskiego powietrza.
W Afryce robiłem prawie wszystko, co może przypaść w udziale kapłanowi zakonnemu: byłem wychowawcą w nowicjacie, niższym i wyższym seminarium, równocześnie obsługując wioski w buszu. Teraz (po raz drugi) jestem proboszczem w Ndim – parafii na peryferiach świata. Nie ma chętnych, by tam żyć na niespokojnym pograniczu z Czadem, zajętym przez rebeliantów, z realnym zagrożeniem życia na co dzień. Ale papież Franciszek na takie antypody, do takich dziur nas posyła. Jest mi tam trudno i ciężko, ale czuję się szczęśliwy i spełniony, bo sens życiu daje odnalezienie w nim i wypełnienie Bożej woli.
Zwłaszcza ostatni rok był dla mnie ekstremalny. Jako że jestem niewygodnym świadkiem, patrzącym na ręce, muzułmańscy rebelianci usiłowali mnie dwa razy sprzątnąć. We wrześniu przetrzymywali mnie przez 4 godziny, pobili i grozili śmiercią, a ostatnio, w Wielki Poniedziałek – powtórka z rozrywki. Ostatecznie skończyło się to próbą zastraszenia i upokorzenia za to, że przed dwu laty skutecznie uniemożliwiłem im usadowienie się w tej okolicy.
Moja normalna praca obecnie jest poważnie sparaliżowana – nie mogę dotrzeć do części mych wspólnot we wioskach zajętych przez buntowników. Z biedą funkcjonują nasze szkoły, bo – z racji na okupację regionu przez nieprzewidywalnych rebeliantów – rodzice obawiają się posyłać tam swe dzieci. Wstrzymałem moje budowy, bo sprowadzając materiały budowlane musiałbym płacić tym rozbójnikom haracz na drodze, a podtrzymywać finansowo rebelii nie mam zamiaru.
I wtedy dociera do mnie prawda: jaki jest w takim razie sens mego tam pobytu? Modlić się! Modlić się o pokój – jakoś tak specjalnie grają mi w duszy słowa wypowiadane po Ojcze nasz, przed Komunią podczas każdej Eucharystii: Panie Jezu, Ty powiedziałeś: Pokój wam zostawiam, pokój mój wam daję… I drugie: dzień w dzień się przełamuję, by modlić się za mych prześladowców, za tych, co chcą mnie zabić. I tym samym dotykam najgłębszego pokładu chrześcijaństwa, fundamentalnego skarbu naszej religii, a są nimi przebaczenie i modlitwa za wrogów. Docieram do jądra mej misji.
br. Robert Wieczorek OFMCap